Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że będę kiedyś tłumaczył napisaną po angielsku książkę liczącą grubo ponad tysiąc stron, uznałbym go wówczas za niespełna rozumu, a to, co mówi – za niedorzeczność. Nigdy nie byłem w żadnym kraju anglojęzycznym. Uczyłem się angielskiego samodzielnie, z kursu na kasetach, co pozwoliło mi zbliżyć się do poziomu średnio-zaawansowanego, ale bez osiągnięcia biegłości. Dlatego też nie znam dobrze angielskiego i nie mówię płynnie w tym języku. Nade wszystko nie rozumiem szybkiej angielskiej mowy, a z filmów w wersji oryginalnej pojmuję tylko to, co zdołam zobaczyć raczej, niż usłyszeć. Nie mam również prawie żadnych doświadczeń w tłumaczeniach.
A jednak rzeczywistość czasem przekracza wszelkie wyobrażenia. Udało mi się osiągnąć coś, czego bym się po sobie nigdy nie spodziewał i prawdę mówiąc wciąż jestem jeszcze tym trochę zdziwiony. Jednym z powodów powstania tego tłumaczenia Kursu cudów było to, że w czasie, gdy się tego podjąłem, nie było żadnego innego przekładu, który by mnie usatysfakcjonował. Istniejące tłumaczenia, publikowane w internecie, były niekompletne i zawierały błędy, a ja się uparłem, że muszę tę książkę przeczytać, zrozumieć i przetłumaczyć. Te nieprofesjonalne przekłady były jednak dla mnie pomocne, bo stanowiły punkt startowy, układ odniesienia i zarazem pewne lekcje, dzięki którym uczyłem się, jak należy tłumaczyć, a czasem także, jak nie należy tłumaczyć. Moje początkowe próby samodzielnego tłumaczenia były dość nieudolne, jednak gdy wreszcie zrozumiałem, na czym dobre tłumaczenie powinno polegać, wszystko zaczęło przebiegać coraz lepiej, szybciej i sprawniej. Mając dużo czasu do dyspozycji, pracowałem nad tym przekładem dość intensywnie i ostatecznie tłumaczenie zajęło mi około dwóch lat. Pracy nad „Tekstem” poświęciłem najwięcej czasu. Nad niektórymi zdaniami medytowałem czasem po kilka dni. Jednak przekład „Podręcznika dla nauczycieli” i „Ćwiczeń” następował zadziwiająco szybko, przynosząc mi przy okazji dużo zadowolenia.
Starałem się wszystko tłumaczyć tak wiernie, jak umiałem. Jedyna zasada, jaką się kierowałem, jest podana w rozdziale 7 „Tekstu”: „...dobry tłumacz, mimo że musi zmienić formę tego, co tłumaczy, nigdy nie zmienia sensu, dbając o to, by treść jego przekładu znaczyła to samo. Zatem jego jedynym celem jest zmiana formy, ale tak, by oryginalny sens został zachowany”. Aby możliwe było stosowanie się do tej zasady, tłumacz musi najpierw ten sens właściwie zrozumieć. Bo jakże mógłby on zachować w tłumaczeniu sens oryginału, kiedy go nie pojmuje? Zrozumienie jest więc kluczem do właściwego tłumaczenia i nie ma żadnego innego klucza. Tłumaczenie jednej niezrozumiałej formy na inną niezrozumiałą formę jest bez sensu. Dlatego zasada zachowania w tłumaczeniu sensu oryginału jest jedyną zasadą, którą można i trzeba stosować. Wszelkie inne reguły mogłyby jedynie pozostawać z nią w sprzeczności i wyrządzać tylko szkodę przekładowi. Przykładem może być tu zalecana przez Foundation for Inner Peace „zasada nieulepszania oryginału”, która w przypadku, gdy sens źródłowego tekstu wydaje się niejasny, nakazuje utrzymywać tę niejasność w tłumaczeniu. To zalecenie zakłada, że kurs mógłby być miejscami „celowo niejasny”. Ponadto jest ono aktem niewiary w tłumacza, a nawet niewiary w nauki, jakie ten kurs głosi. Gdyby bowiem ci, którzy ogłaszają takie dyrektywy, wierzyli w to, o czym ta książka opowiada, to zalecaliby tłumaczowi, aby w razie wątpliwości radził się Ducha Świętego, a nie, aby przekładał bez zmian to, czego nie zrozumiał, na to, czego nadal nie rozumie. Ulepszanie oryginału, w sytuacji, gdy tłumacz pojął znaczenie tego co tłumaczy, to nic innego, jak tylko zastąpienie jakiejś mniej zrozumiałej formy, taką, która jest bardziej zrozumiała. Inny przykład to zasada „jak najmniej przypisów”. Celem przypisów nie jest zaciemnianie tekstu zasadniczego, ale jego wyjaśnianie. To właśnie dzięki przypisom tłumacz może wskazać czytelnikowi miejsca niejednoznaczne, podając alternatywne przekłady, to dzięki przypisom może wytłumaczyć znaczenie wyrazów zaczerpniętych z terminologii naukowej, to dzięki przypisom może wyjaśnić sens pewnych słów kluczowych. Przypisy nie muszą stanowić jakichś herezji podawanych przez tłumacza po to, by odciągnąć czytelnika od „świętego” tekstu, ale ich zadaniem jest ułatwiać zrozumienie tego tekstu, poprzez wyjaśnianie wszystkiego, co może wydawać się niejasne lub poprzez podawanie jakichś informacji uzupełniających. Tłumacz może w nich również informować czytelnika o trudnościach, jakie miał podczas tłumaczenia i jak sobie z nimi próbował radzić. Ja, na szczęście, nie musiałem stosować się do zaleceń Foundation for Inner Peace i dlatego podawałem wiele dodatkowych wyjaśnień w przypisach. Oprócz tego, w tłumaczonym tekście umieszczałem w nawiasach okrągłych pewne słowa uzupełniające, których nie było w oryginale, ale które mogłyby ułatwić zrozumienie tekstu. Oczywiście każdy, kto czyta to tłumaczenie, nie musi ich uwzględniać. Nie musi nawet zapoznawać się z przypisami. Sięga po nie tylko wtedy, gdy tego chce. Ma przecież wolną wolę.
Ponieważ zasada zachowania w tłumaczeniu sensu oryginału opiera się na właściwym zrozumieniu tego sensu przez tłumacza, więc żadne interpretacje nie mogą mu być z góry narzucane. Dlatego za kolejny przykład naruszania tej zasady można by uznać sugerowanie przez Foundation for Inner Peace sposobu tłumaczenia słowa „atonement”. Tłumaczenie tego wyrazu stało się podstawą do utworzenia tzw. „szóstej reguły”, według której należy w przekładach używać „ostrego” słowa wiążącego się z ofiarą i cierpieniem, po to, aby wydobyć u studiującego kurs „wyparte aspekty systemu myślowego ego”. Ciekawe, że dotyczy to tylko tłumaczeń, bo w słowniku znajdującym się na stronie www.facim.org zamieszczona jest napisana przez pana Kennetha Wapnicka piękna i łagodna jak baranek definicja słowa „atonement”, która ani razu nie odwołuje się do ofiary czy do cierpienia i w pełni harmonizuje z etymologią tego słowa. Dziwaczna teoria, żeby w tłumaczeniach poprzez nonsens sięgać do sensu, jest dla mnie zupełnie niepojęta. Słowo „atonement” ma w języku angielskim dwa główne znaczenia. Zgodnie z tym, co podaje „Easton's 1897 Bible Dictionary”, słowo to znaczy po prostu at-one-ment, to jest stan bycia w jedności, a więc „pojednanie”. Ale w drugim, wtórnym znaczeniu, słowo to określa sposób, w jaki, zdaniem tradycyjnych chrześcijańskich nauk, to pojednanie można osiągnąć, a więc poprzez pokutę, złożenie ofiary, błaganie o wybaczenie, zadośćuczynienie, itp. Każdy anglojęzyczny czytelnik „Kursu cudów”, chociaż może mieć problemy z wyborem właściwego sensu tego słowa, ma jednak możliwość takiego wyboru. W razie wątpliwości może sięgać do słowników, encyklopedii, może się długo nad nim zastanawiać i w końcu odkryć właściwe znaczenie tego wyrazu. Czytelnik polski żadnego wyboru nie ma, bo oferowane mu słowo „pokuta” jest w zasadzie jednoznaczne i takich możliwości nie daje. Można oczywiście próbować go przekonywać, że to słowo znaczy w kursie zupełnie coś innego, ale to jest tak, jakby kogoś zapewniać, że pchła jest w rzeczywistości słoniem.
Moim jedynym kryterium wyboru, czy w tłumaczeniu użyć słowa „atonement” w pierwotnym, czy też we wtórnym znaczeniu, było kryterium „harmonii i dysonansu”. Wykonywałem różne wersje tłumaczenia danego zdania zawierającego ten wyraz i sprawdzałem, która wersja bardziej do mnie przemawia, która jest bardziej zrozumiała i ma głębszy sens, która bardziej pasuje do kontekstu i w której wszystkie słowa harmonizują ze sobą. Odrzucałem takie wersje, które wzbudzały wątpliwości, wydawały się bez sensu lub wywoływały jakiś dysonans. Okazało się, że we wszystkich przypadkach, w których tekst oryginalny zawiera słowo „Atonement” pisane z dużej litery, najbardziej właściwym jego polskim odpowiednikiem jest „Pojednanie”. Każde słowo z grupy znaczeń wtórnych wywołuje jakiś zgrzyt, a czasami brzmi wręcz niedorzecznie. Na przykład, gdy przetłumaczymy zaczerpnięte z Podręcznika dla nauczycieli zdanie „Atonement is the Word of God” jako „Pojednanie jest Słowem Bożym”, wówczas owo tłumaczenie nie budzi wątpliwości, bo przecież Bóg jest jednością i w jedności ze wszystkim, zatem Jego Słowem musi być Pojednanie. Ale jak zrozumieć tłumaczenie „Pokuta jest Słowem Bożym”? Inny przykład wzięty z rozdziału 9 Tekstu: „Yet you cannot abide in peace unless you accept the Atonement, because the Atonement is the way to peace.”. Jeśli zdanie to przetłumaczymy jako „Nie możesz jednak trwać w pokoju, dopóki nie przyjmiesz Pojednania, ponieważ Pojednanie jest drogą do pokoju”, wówczas ma ono głęboki sens, bo przecież pokój jest stanem bez wojny, a więc bez konfliktu, co jest naturalną konsekwencją pojednania. Pojednanie więc prowadzi do pokoju i zarazem jest gwarancją pokoju. Jednak co można myśleć o stwierdzeniu, że „Pokuta jest drogą do pokoju”? Może dla kogoś to też byłaby jakaś droga. Ale jaka to by była droga i gdzie w rzeczywistości by doprowadziła? A które tłumaczenie takiego zdania, jak na przykład „Perfect love is the Atonement” jest lepsze – czy „Doskonała miłość jest Pojednaniem” czy też „Doskonała miłość jest Pokutą”? Pozostawiam każdemu rozważenie tego, jaka jest właściwa odpowiedź na to pytanie.
Oddaję to moje nieprofesjonalne tłumaczenie Kursu cudów tym wszystkim, którzy chcieliby się z nim zapoznać, a nie znają na tyle dobrze języka angielskiego, by móc czytać wersję oryginalną książki. Świadomie nie używam w odniesieniu do potencjalnych Czytelników kursu określenia „studenci”, co tak chętnie czynią anglojęzyczni wydawcy i inni tłumacze, bowiem wiem, że nie wszyscy będą chcieli go studiować. Na pewno wielu go odrzuci już po lekturze kilku czy kilkunastu stron. Muszę się tu zwrócić szczególnie do tych, którzy uważają się za gorliwych katolików: lektura tej książki może wstrząsnąć Waszą dotychczasową wiarą, zburzyć niektóre Wasze dotychczasowe przekonania i przez to Was osobiście bardzo mocno zirytować. Radzę więc Wam podchodzić z dużą ostrożnością do tej lektury. Jeśli uważacie, że jedynie Wasza wiara jest słuszna i jesteście z tym szczęśliwi, to lepiej nie burzcie swego szczęścia. W każdym razie nie miejcie potem do mnie pretensji, że Was nie ostrzegałem. Poza tym w chwili, gdy piszę te słowa, istnieją już inne, profesjonalne, polskie tłumaczenia Kursu cudów, będące zresztą pięknymi, książkowymi wydaniami w twardej oprawie. Jeśli bardziej cenicie sobie błagania i pokutę niż pojednanie, to być może właśnie te tłumaczenia przypadną Wam do gustu.
Myślę, że wszyscy, którzy z jednej strony nie znaleźli szczęścia w swym ziemskim życiu, a z drugiej strony są otwarci i gotowi do zmiany swego myślenia, będą w stanie przeczytać tę książkę, choć uprzedzam, że nie jest to zbyt „lekka” lektura, bowiem wymaga zaangażowania i skupienia. Być może niektórzy zdecydują się nawet na regularne ćwiczenia, zgodnie z zawartymi w nich wskazówkami. Sam kurs nie narzuca sposobu studiowania, zalecając jedynie to, by nie podejmować więcej niż jednego ćwiczenia dziennie. Zapoznawanie się z książką można rozpocząć od każdej z jej części. Dla niektórych wskazane jest, by zaczęli od Podręcznika dla nauczycieli. Inni powinni zacząć od Ćwiczeń. Jeszcze inni muszą najpierw poznać teorię, rozpoczynając od Tekstu. O tym, od czego mają rozpocząć, sami będą wiedzieli, bo właściwa część kursu w sposób szczególny przyciągnie ich uwagę.
Chociaż starałem się jak mogłem, nie mogę wykluczyć istnienia różnego rodzaju błędów w tym przekładzie i to zarówno błędów w tłumaczeniu, jak i różnych drobnych pomyłek, których obecności po prostu nie zauważyłem. Wszak książki publikowane przez profesjonalne wydawnictwa podlegają recenzji i korekcie, w której nierzadko uczestniczy kilka osób. Ja wszystkie te czynności kontrolne wykonywałem sam. Mam więc nadzieję, że spotka się to ze zrozumieniem i dlatego wierzę, że to moje tłumaczenie nie zostanie poddane miażdżącej krytyce, ani też, co gorsza, nie zostanie całkowicie zignorowane, ale przynajmniej przez niektórych Czytelników będzie przyjęte życzliwie. Ja w każdym razie pisałem je z myślą o jego użyteczności. Jeśli więc komukolwiek pozwoli ono zrozumieć to, czego dotychczas nie rozumiał i przyniesie choćby trochę radości czy nawet tylko ulgi w cierpieniu, będę usatysfakcjonowany. Niczego więcej nie potrzebuję. Dlatego też udostępniam to tłumaczenie wszystkim, pragnąc, by stało się ono dobrem publicznym.
Romuald Lipu-Akohard Wrocław, 24 grudnia 2007 r.